wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział 24

Hej, kochani! Wiem, spóźniłam się, ale co tam... ważne, że jest. 

I z góry dziękuję mojej becie, czy raczej Betowi, który znalazł te wszystkie dziwne, czasem śmieszne błędy i mi je poprawił. So, seknju Kamil :D

A teraz zapraszam do czytania ^_^ Endżoj!

A, i jeszcze... Alsemero... Jeśli to czytasz (a mam taką nadzieję), to wiedz, że... Że nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, dlatego proszę o jakiś kontakt z tobą, to wtedy ci powiem, co mam powiedzieć. Wiem, ze już gdzieś pisałaś o tym, ale ja jak zwykle zgubiłam xD
________________________

[Gerard]

      Wolną ręką delikatnie uchyliłem zdobione, brązowe drzwi prowadzące do dużego pomieszczenia utrzymanego głównie w ciemnych barwach. Prostokątny kawałek drewna z niewielkim oporem ustąpił sile mięśni, a następnie zaczął powoli płynąć wgłąb pokoju, z każdą sekundą ukazując coraz większy obszar.  Zatrzymałem go w połowie drogi, gdyż lekko zardzewiałe, acz wciąż sprawne zawiasy zaczęły wydawać z siebie nieprzyjemne dla ucha, skrzypiące dźwięki. Nienaturalnie wysokim brzemieniem przypominały zastępy upadłych aniołów, wyśpiewujących chwalebne pieśni. Kiedy tylko raniące zmysł słuchu odgłosy dotarły do mnie, skrzywiłem się znacznie.
      Nie trudno było odgadnąć, że zmierzałem do własnej sypialni, gdzie znajdował się pewien chłopak o błyszczących miodowych oczach i wspaniałym, subtelnym uśmiechu, który niegdyś wypełniał ten szary, ponury dom pozytywną energią. Mój najwspanialszy, ukochany Frank, moje jedyne światło pośród wszechogarniającej ciemności. Jednak obecnie owy uśmiech bezpowrotnie zniknął z jego anemicznie bladej twarzy, a rozradowane, lśniące tęczówki straciły dawną świetność.
      Jak przez gęstą, poranną mgłę zdołałem ujrzeć makabryczne wydarzenia sprzed ostatnich godzin. Istotnie trudnym zadaniem było ponowne przywołanie ich do pamięci, ponieważ w tamtym czasie zwyczajnie nie panowałem nad sobą, ani żadną częścią ciała. Wszelkie odruchy wykonywane zostały machinalnie, jakby ktoś skierował mną za pośrednictwem małego pilocika z tysiącem guziczków. Każdy przycisk oznaczał inną, równie zaskakującą co poprzednie funkcje, tak jak to jest w przypadku zdalnie sterowanych zabawek dla dzieci. Lecz to wyłącznie ja dominowałem losem, bądź też nie potrafiłem go opanować. Temu przypadkowi niestety odpowiadała druga opcja.
      Ta obca osoba, jaka wstąpiła w moje ciało na bankiecie była tylko bezwzględną, okrutną bestią. Nagląca potrzeba skosztowania słodkiej krwi popchnęła ją do zrobienia czegoś odrażającego, co na pewno jeszcze przez długi okres zatrze bolesny ślad w pamięci bruneta. Pomimo pełnego przekonania, iż w żaden sposób nie mogłem nic zadziałać przeciwko wrodzonej naturze, czułem się jedynie odrobinę lepiej.
      A jednak ogromne poczucie winy pozostało tam, gdzie je uprzednio zostawiono, czyli gdzieś wewnątrz mojego zimnego serca. Zagubione, mocno zakorzenione w jednym z jego niełatwo dostępnych rogów. I było tak potwornie wielkie, potężne, że nie umiałem z nim w żadnej sposób wygrać. Tocząc kolejne, zacięte walki ze zjadliwym sumieniem, przegrywałem. Skazany na zaplanowaną porażkę od początku, aż do końca.
      Z każdym spojrzeniem w stronę chłopaka miałem ochotę wymierzyć sobie karę za skrzywdzenie ukochanego. Widok jego sympatycznej, dziecięcej buzi wykrzywionej w monstrualnym grymasie bólu sprawiał, że na powierzchni mojego ciała pojawiała się gęsia skórka, a małe włoski stawały na baczność pod wpływem przerażenia. Ilekroć kątem oka zerknąłem w lustro (bo wbrew pozorom i ludzkim przesądom odbicie wampira w lustrze wcale nie odbiegało normą od odbicia człowieka), widziałem potwora. Przejrzysta tafla pokazywała autentyczne uosobienie dowolnej istoty, odkrywając jej skryte mankamenty krok po kroku...
      Krew na moich dłoniach, mimo że już dawno została dokładnie zmyta specjalnymi środkami, cały czas na nich widniała, plamiąc je czerwoną posoką aż po same czubki palców.
      Westchnąłem głęboko, szerzej uchylając drzwi, po czym zwinnie wślizgnąłem się do pomieszczenia. Wygiąwszy kręgosłup w dość zabawnej pozycji, nogą domknąłem wejście, bacznie obserwując naczynie trzymane w rękach. Ostrożnie wykonywałem najmniejszy ruch, aby przez nieplanowane, gwałtowne działanie nie ulać ani kropli ciepłego płynu.
      Grube, stare deski pochodzące ze poprzedniej dekady, bądź z jeszcze wcześniejszych lat, które tworzyły podłogę, groźnie zatrzeszczały pod wpływem zbyt dużego napierającego na nie ciężaru. Zupełnie zapomniałem o ukrytych pod miękkim, puchatym dywanem miejscach, jakich należy w tym pokoju unikać w celu zachowania względnego spokoju.
      Automatycznie mój zaniepokojony wzrok powędrował w stronę śpiącego na łóżku bruneta. Z rozkosznym pomrukiem dezaprobaty, pewnie kompletnie nieświadomie naciągnął czarną kołdrę po sam czubek nosa. Widocznie jego sen był na tyle mocny, że donośne, uciążliwe skrzypienie podłoża ani ma moment nie wyrwało go z krainy marzeń.
      Z bladym, lekkim uśmiechem błąkającym się bez wyraźnego celu po moich ustach, łagodnie przysiadłem na skraju obszernego materaca, przedtem odkładając czerwony kubek z gorącym napojem na stoliczek usytuowany zaraz obok mebla. Nad porcelanowym naczyniem unosił się delikatny, prawie niewidoczny obłoczek pary, płynący w powietrzu w stronę jasnego światła małej lampki nocnej. Rzucała ona wyblakły, żółtawy blask na pewną część ciemnych ścian, wystarczający, żeby stworzyć przyjemną, domową atmosferę wewnątrz pokoju.
      Przesunąłem się nieco w stronę Franka, bezustannie studiując jego różnobarwną, porcelanową cerę. Od czasu do czasu wodziłem po niej opuszkami palców, pragnąć taką metodą dokładniej zbadać strukturę. Nie było tam żadnych skaz, nawet dostrzeżenie drobnego zadrapania stanowiło nie lada wyzwanie. Stwierdziłbym, że skóra bruneta jest wprost idealna, niczym znanej, sławnej na cały świat modelki. Aczkolwiek brakowało jednej, istotnej rzeczy, a mianowicie różowych rumieńców, jakie zawsze towarzyszyły mu przy każdej okazji.
      Niebawem po zbawiennych zabiegach Danielle, dzięki którym otrząsnąłem się z porywczego letargu, na skutek jej ciągłych, męczących wywodów, przeniosłem na wpół przytomnego chłopaka do wielopiętrowego budynku umieszczonego gdzieś w głębi lasu. Do tej pory razem wiedliśmy tam wspólne, beztroskie i nieroztropne życie, ciesząc z każdej małej sekundy spędzonej w swoim towarzystwie.
      W drodze do domu, niczym stara, zacięta płyta winylowa nieustająco szeptałem pod nosem pocieszające słowa do samego siebie. Powinny zostać one skierowane do drobnej kruszyny w moich ramionach, lecz nie posiadałem na tyle śmiałości i zuchwałej odwagi, by popatrzeć wprost na jego chudą, anemicznie bladą twarzyczkę, gdzieniegdzie ubrudzoną resztkami zaschniętej krwi.
      Dzisiejszego dnia o wczesnym poranku, kiedy szaro-brązowe wróble zaczęły wesoło ćwierkać na zewnątrz, a pierwsze promienie wschodzącego słońca nieśmiało wyjrzały zza horyzontu, chłopak uchylił nieznacznie powieki. Snopy jasnego, naturalnego światła padły wprost na jego osobę przez duże, niedokładnie osłonięte czerwonymi kotarami okno, powodując, iż wyglądał jak prawdziwy, szlachetny anioł zesłany bezpośrednio z niebios. Czarna, satynowa pościel perfekcyjnie kontrastowała z bardzo urodziwą, jasną karnacją Franka oraz białą koszulką barwy czystego śniegu, jaką akurat miał na sobie. Ten krótki, ale nadzwyczaj poruszający moment chyba już na zawsze zapadł w mojej pamięci, odciskając tam swój niepowtarzalny ślad.
      Następne zdarzenia potoczyły się tak niefortunną drogą, że po prostu nie otrzymałem okazji, aby zamienić z nim chociaż małego słowa. Brunet odzyskał przytomność wyłącznie na kilka sekund, z uporem szaleńca intensywnie wpatrując w moje oczy, przenikając duszę na wskroś, bez problemu jakby potrafił wyczytać z nich wszelkie emocje, które tak skrupulatnie usiłowałem ukryć. Wewnątrz tych cudownych tęczówek, koloru świeżego, złocistego miodu kryła się jedna z najpiękniejszych rzeczy na tym brzydkim świecie, czyli bezgrzeszna, niewinna miłość. Sądziłem, iż umarła ona dawno temu wraz z okolicznościami zaistniałymi na wczorajszym bankiecie, jednak wciąż tam istniała, Trwała w jego małym sercu, emanowała potężnymi falami, czyniąc ze mnie najszczęśliwszą istotę.
      Radość nie trwała długo, gdyż nim upłynęło wystarczająco dużo czasu, żebym zdołał nacieszyć się jego obecnością wśród żywych, on na powrót zapadł w głęboki sen, trwający aż to teraz.
      Z wolna podniosłem ociężałe ciało z miękkiego materaca, wcale nie mając większej ochoty opuszczać miejsca tymczasowego spoczynku i czuwania, które mieściło się zaraz obok smacznie śpiącego Franka. Wprawdzie wbrew swojej woli obszedłem mebel niespiesznie dookoła, ale przemożne pragnienie wyjrzenia przez okno oraz dziwny burzliwy niepokój nie dawały mi spokoju. Posłałem jeszcze ostatnie, przeciągłe spojrzenie w stronę łóżka, aby zyskać pewność, że stan chłopaka nie uległ pogorszeniu, po czym zwróciłem się przodem do obszernej tafli przejrzystego szkła.
      Z racji tego, że niecałą godzinę temu zapadł już zmrok, większość krajobrazu został zalana masą mroku i licznych cieni. Jedynie na dalekiej północy od naszego domu odmalowywała się różowa łuna blaknącego słońca, jaka i tak miarowo zanikała pochłonięta przez długą listopadową noc. Na tle niebieskawego niczym wody oceanu nieba, biały, jaśniejący księżyc majestatycznie wznosił się ponad ogołocone z liści korony licznych drzew, oślepiając zniewalającym blaskiem tereny uprzednio zagarnięte przez całun ciemności. Jego kolisty kształt sygnalizował pełnię.
      Nagle moje wyczulone zmysły odnotowały niewielki ruch, występujący w obrębie przestronnej sypialni. Cichy, specyficzny szmer przesuwanego pod ciepłą, grubą pościelą ciała, zgrzyt uginanych sprężyn oraz niezbyt jasne, chaotyczne mamrotanie obudziło we mnie uśpioną czerwoną lampkę.
      W jednej chwili z zawrotną prędkością z powrotem znalazłem się przy Franku, który pomrukiwał pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa, zaciskając lewą dłoń na poduszce. Mocno ściągnięte w dół brwi chłopaka, przepełniony wzrastającym gniewem ton oraz dziecięcy, niewinny wygląd sprawiły, że przypominał malutkiego zdenerwowanego pewną błahą sprawą chłopczyka, a nie dorosłego mężczyznę. Zwyczajnie nie zdołałem powstrzymać parsknięcia śmiechem, stłumionym przez rękę, jaką przyciskałem do ust, aby jeszcze głośniej nie okazać swojej wymownej radości.
   - Frankie... - szepnąłem, odgarniając zagubione, zbłąkane włosy z jego buzi, wpadające mu do przymkniętych oczu. Niesforne brązowe kosmyki jednak postanowiły szybko nie odpuszczać szybko, ignorując wszelkie moje starania. Powróciwszy na swoje dawne miejsce, całkowicie zasłoniły drugą połowę twarzy chłopaka, który tylko chichotał słabiutko, gdyż nie posiadał siły na wykrzesanie z siebie choć odrobiny energii.
      Mój kciuk delikatnie przesunął się po pięknie zarumienionym, rozgrzanym policzku bruneta, na co w zetknięciu z zapewne szorstką, chłodną, wampirzą skórą, zadrżał lekko. Omal wyleciało mi z głowy, że w przeciwieństwie do ludzi, nie posiadałem krwi tętniącej wewnątrz żył, transportującej potrzebne ciepło na całą powierzchnię ciała. Pozbawiony niezbędnego do życia płynu byłem jak zimna, twarda maszyna stworzona z niezwykle trwałej, granitowej skały, bądź metalowe monstrum potrafiące myśleć wyłącznie o własnych żądzach i pragnieniach.
      Ja również odebrałem ten dreszcz z nieco mniejszym natężeniem, ale to wystarczyło, abym w porę szczelniej okrył Franka kołdrą. Kącik jego różowej, spierzchniętej wargi drgnął w uroczym półuśmiechu, a był dokładnie taki, jakim zapamiętałem go z poprzednich dni. Nawet pod wpływem traumatycznych zdarzeń z bankietu zakończonego katastrofą, nie uległ żadnej zmianie. Wciąż bez zbędnego wysiłku potrafił rozmrozić moje zimne serce.
      Cudownie znów było czuć go tak blisko, gdy znajdował się zaraz obok. Mieć go na wyciągnięcie ręki i kiedy tylko naszłaby mnie nagła, paląca potrzeba dotknięcia tej małej istoty, bez większych kłopotów mógłbym to uczynić.
   - Jak się czujesz, kochanie? - spytałem ostrożnie, lecz w rzeczywistości gdzieś w głębi duszy obawiałem się odpowiedzi. W myślach układałem już kiepskie scenariusze, wróżyłem dla siebie historie z marnym zakończeniem. Opowiadały o tym, że Frank od tego pamiętnego zdarzenia znienawidził mnie za wypadek z minionego wieczoru, jego miłość została pogrzebana na dnie złamanego serca, a on sam bezzwłocznie opuścił Belleville w poszukiwaniu nowego, lepszego świata i w celu ucieczki z tego niebezpiecznego terytorium wchodzącego pod panowanie istot mroku.
   - Dobrze. W miarę dobrze. Póki co nie umieram, nie konam w męczarniach, a więc powiem ci, że jest naprawdę w porządku. - jak widać, wyzbyte jakiegokolwiek sensu, ironiczne dowcipy trzymały się chłopaka nawet w takich sytuacjach aż do teraz, toteż chyba faktycznie nie było z nim najgorzej.
   - Proszę cię, nie żartuj. To jest poważne. - upomniałem go łagodnie, przybierając maskę poważnego, stanowczego mężczyzny. Natychmiast starłem ze swoich ust bezbarwny cień tego, co pozostało po radosnym, szerokim uśmiechu zaledwie sprzed minuty.
    - Jasne, mamo. Przepraszam, więcej nie będę. - oznajmił z udawaną pokorą, a następnie przewrócił zabawnie oczami z wyraźną kpiną. - Co się tam stało, Gee?
   - Czy ty... zapomniałeś?
   - Pamiętam wszystko jak przez zasłonę, wydarzenia nakładają się jedno na drugie, mieszają w niespójne, absurdalne kłębki rozerwanych zdarzeń przerwanych w konkretnym momencie. Teraz już nie mam zielonego pojęcia, co zaszło na tym przeklętym bankiecie.
   - Ja... Cóż... Postąpiłem bardzo, bardzo źle. I nie byłoby to wielkim zaskoczeniem, gdybyś aktualnie mnie znienawidził. Może to jest akurat najlepsze rozwiązanie... przynajmniej więcej nie straciłbym nad sobą panowania, krzywdząc osobę, która znaczy więcej niż cokolwiek innego, odgrywa istotną rolę w codziennym życiu. - westchnąłem ciężko, czując jak powietrze wokół nas z sekundy na sekundę staje się coraz cięższe od wielu niewyjaśnionych kwestii, pozostałych niedomówień oraz zdenerwowania. Dodatkowo przenikliwy, świdrujący okazałą dziurę w mojej postaci wzrok chłopaka uniemożliwiał mi kontynuowanie historii.
   - Och... - opuszkami palców troskliwie musnąłem kwadratowy, biały fragment materiału nałożony na część jego szyi, jaka w najwyższym stopniu ucierpiała podczas przyjęcia. Opatrunek miał uchronić ledwie zagojoną ranę przed dostaniem się do niej rozmaitego rodzaju bakterii i drobnoustrojów, lecz nie był w stanie oszczędzić mu przykrych wspomnień.
   - Wiem, że przeprosiny to stanowczo zbyt mało i prawdopodobnie wiele nie zmienią, ale tak czy inaczej... Przepraszam. - spuściłem głowę w dół, pozwalając, aby kaskada krwistoczerwonych włosów spłynęła na moje oczy. Za wszelką cenę aktualnie chciałem uniknąć wzroku Franka, który jakby dopiero teraz powoli rozumiejąc, co się stało, układał sobie chronologicznie w myślach fakty.
   - Gee, błagam cię. Nie mogłeś walczyć z naturą, bo i tak byś przegrał, usiłując działać wbrew niej. Doskonale znałem ryzyko, zachęciłem, abyś mnie ugryzł. To nie jest twoja wina. - powiedział ze stoickim spokojem, usiłując włożyć w swój głos jak najwięcej wiarygodności i prawdy. Mimo tego, że nie miałem podstaw do nie uwierzenia w słowa chłopaka, szczerość która od niego emanowała, skutecznie rozwiewała wszelkie moje wątpliwości. On nie miał za złe tych okropnych rzeczy, zapomniał o całym cierpieniu spowodowanym przez nierozważność partnera. Ewidentnie wiedział, jakim potworem jestem. Straszliwym monstrum pozbawionym skrupułów, z przyjemnością rozrywającym gardło każdemu napotkanemu stworzeniu, krzywdzącym "przyjaciół" i zatruwającym otoczenie. Już od dnia naszego pierwszego spotkania zdecydowanie dałem mu do zrozumienia ten istotny fakt.
      Jednak Frank, w przeciwieństwie do feralnego lustra, widział we mnie wyłącznie pozytywne cechy, z kolei na te gorsze przymykał oko. Akceptował każdy szczegół (zły lub dobry) w zupełności, nie pozwalając, abym się zmieniał. Do tej pory nie dawał mi na tyle dobitnych powodów do zmiany. Lecz niefortunny wieczór okazał się być wystarczającą przyczyną do tego, co popchnęło Gerarda - Wielkiego - Way'a do poważnego zastanowienia nad swoim postępowaniem.
   - Ale...
   - Cśśś...
   - Al-
   - Gerard!
   - Dobrze już. Odpocznij trochę. Wrócimy do tej rozmowy. - przygarnąłem go mocno ramieniem do swojego boku. Frank jakby od zawsze przynależał do tego miejsca, ufnie wtulił się w moją koszulę, również układając rękę na klatce piersiowej. Jego drobna dłoń zacisnęła się lekko na materiale, a brunet po chwili wyszeptał:
   - Zostań tutaj. Proszę...
   - Oczywiście, skarbie. - upewniłem go, że nie zamierzam się nigdzie wybierać, a następnie wciągnąłem sporą dawkę powietrza do płuc. Było ono kuriozalną mieszanką nieznajomych zapachów, ale parę z nich kojarzyłem aż nazbyt dobrze.
      Ciało ukochanego, tak intensywne i słodkie, że mimowolnie przymknąłem powieki pod wpływem odurzającego aromatu.
      Chłodny, zimowy powiew wpływający przez uchylone okno, nasycony fetorem obumarłych liści, tworzących leśną ściółkę.
      Aż wreszcie gorąca, pulsująca krew w żyłach chłopaka, która niesamowicie kusiła nie tylko wonią, ale i nieziemskim smakiem. Słodkim, niczym nektar z najwyższej półki, drażniącym podniebienie, niczym wspaniały trunek.
      Kiedy znów poczułem przejmujący głód gdzieś w okolicach żołądka, gwałtownie wstałem z łóżka, podchodząc do ciemnej ściany. Przyłożyłem czoło do jej zimnej, chropowatej powierzchni w nadziei, że niska temperatura pomoże mi w opanowaniu nieokiełznanych pragnień. Mój oddech znacznie przyspieszył, tęczówki zważyły się nagle do miniaturowych rozmiarów, natomiast oczy zaszły szarą mgłą. Zmysły zostały automatycznie wyostrzone, pracując na maksymalnych obrotach.
      Nie mam prawa myśleć o nim w ten sposób...
      Jakimś cudem opanowałem nasilone drżenie rąk, zwykle cechujące osób, u których brak podstawowych regularnie zażywanych narkotyków powodował właśnie takie odruchy. Jedyną, w miarę racjonalną drogą ewakuacji było okno, z jakiego musiałem skorzystać właśnie w tej chwili, aby przypadkiem nie zrobić krzywdy chłopakowi.
      W tym celu z trudem oderwałem się od utrzymującej mnie przy zdrowych zmysłach ściany i z rozmachem wyskoczyłem przez wspomniane wyjście, uprzednio otworzywszy jego lewe skrzydło.
      Noc była młoda, dopiero co zastąpiła drugą porę dnia, dostojnie wstępując na nieboskłon. Czarne ślady kłębiastych chmur oraz cienie rzucane przez wysokie budynki zasnuły większość cywilizowanych terenów, gdzie znajdowali się niczego nieświadomi ludzie. To wręcz perfekcyjny moment na polowanie...

4 komentarze:

  1. No wreszcie. *.*
    Doczekałam się. xD
    Rzygłam tęczą, jak Gee nie chciał denerwować Franka i postanowił wrócić do rozmowy kiedy indziej. Racja, teraz Frank jest jak w ciąży. Nie ruszajmy go, niech się nie denerwuje. :P
    Czy tylko ja mam wrażenie, że coś się teraz stanie...? Okno nie zostało zamknięte... ;_________;

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow, naprawdę niesamowite! Trzymało w napięciu, mimo że nic takiego się nie działo - ale po prostu sam fakt, że nie było tak do końca wiadomo w jakim stanie jest Frank, jak bardzo osłabiony i wypruty z sił, sprawiał, że aż trzeba było wstrzymać oddech i błagać w myślach o cud. Dobrze, że nic mu nie jest! Serio, przed moment bałam się, że może coś Ci strzeli do głowy i go uśmiercisz albo zapadnie w śpiączkę, sama nie wiem, wyobraźnia mnie mocno ponosiła.
    Boję się trochę, że Gerardowi będzie teraz trudniej przebywać w towarzystwie Franka. Spróbował jego krwi i będzie go to kusiło, będzie to wspominał i o tym myślał, przywoływał smak i to uczucie, jakie ogarnęło go, gdy jej kosztował, a z tym będzie ciężko walczyć. Oby zdołał nad sobą panować...
    Mój e-mail jest bardzo prosty, mój nick @ i gmail.com, więc jeśli będziesz miała ochotę napisać, śmiało, na pewno przeczytam i na pewno odpiszę!
    I na pewno będę tutaj zaglądać, to jedno z moich ukochanych opowiadań, w życiu bym nie zrezygnowała z czytania go. Już się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału, pisz szybko!
    xo,
    a.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja cie kocham Cherry, ale jak coś mu zrobisz, to przesrane XD Za dużo ostatnio piszę z osobą, która kocha Franka i on nie może ucierpieć xDDDDDDDDDDDDD Zaraziłam się :c

    OdpowiedzUsuń